Jest 2013 rok. Namiot prasowy na jednym z rajdów pustynnych. Około stu dziennikarzy ze świtą. Cudem udaje mi się znaleźć miejsce przy stole. Jesteśmy upakowani jak sardynki. Wszyscy wpatrzeni w monitory. Praca idzie jak krople potu spływające po skroni. Nagle podirytowany, włoski dziennikarz prosi mnie o przesiadkę. Robię oczy jak spodki – ale co, gdzie? Gorące powietrze od wiatraka mojego kultowego kompa dmucha mu na rękę. Przykładam swoją dłoń. Parzy. Jestem ugotowany…
Cztery lata po tym incydencie stałem się właścicielem czegoś o czym zawsze marzyłem. Laptopa, który jest dedykowany dla fotografów. Przez tych kilka intensywnych lat wykonywałem na nim długodystansowy test, gruntownie sprawdzając jego możliwości i wytrzymałość. Był ze mną trzy razy na Dakarze i na ponad 30 rajdach cross-country (czyli takich mniejszych Dakarach). Odwiedził blisko 40 krajów, w tym tak upierdliwe klimatycznie, jak Brazylia, Indonezja, Filipiny, Chile, czy Egipt. Był ze mną w Mongolii, gdzie na zmianę napotykaliśmy śnieg, deszcz i upał. Prawdopodobnie objechał ze mną świat dookoła przynajmniej dwa razy. I co? I nic mu nie jest!
Zastanawia Was zapewne co to za kosmiczna technologia?
To Hyperbook. Komputer, który dostał ode mnie maksymalnie w kość, a nie strzelił focha. Pracowałem z nim na kolanach siedząc na wydmach, kamieniach, pod parasolem w tropikalnym deszczu, w pociągu i samolocie, a on nigdy – nawet na chwilę – mnie nie rozczarował! Ostatnio w Rumunii, przetoczyły się po nim statywy i lampy ekipy telewizyjnej, z którą miałem okazję podróżować. Chwilę potem, podczas rajdu terenowego, fruwał razem z moją torbą fotograficzną, kiedy auto zaliczyło kilka wzlotów i upadków. Tym razem „lapek” już tak bezboleśnie tego nie przeżył. Na obudowie pojawiło się kilka rys, jedno pęknięcie, a po wyjęciu go z torby byłem pewien, że umarł… Po odpaleniu na szczęście odżył, a wszystkie funkcje życiowe zostały przywrócone. Prawda jest taka, że trochę się pobawiliśmy na poligonie i zapomniałem, że mam go w bagażniku w zwykłej torbie komputerowej.
Ten splot zdarzeń sprawił jednak, że po raz pierwszy odkąd stałem się jego właścicielem, z drżącymi rękami zaniosłem go do serwisu. Udało się go tu i tam posklejać, przeczyścić, a serwisanci stwierdzili, że jest w dobrym stanie i jeszcze podziała dłuższy czas. Nie wiem ile ma już „wyjechanych” godzin, ale nigdy nie odmówił posłuszeństwa.
Posiadałem, pracowałem, zdarzało się, że walczyłem, ale też bywałem rad z posiadanych dotąd różnych komputerów i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to czego dokonał ten model jest tęgo zadowalające. Nie dostaje ode mnie taryfy ulgowej. Mam do niego zaufanie, a cytując Emersona „Nie chcę traktować przyjaciół z nadmierną delikatnością, lecz z szorstką odwagą. Gdy przyjaciele są prawdziwi, nie przypominają szklanych cacek ani mrozu na szybie, lecz są najsolidniejszą ze znanych nam rzeczy” mogę śmiało powiedzieć, że to mój kumpel.
Jak się zaczęła nasza przyjaźń? W fotografii cyfrowej podróżowanie z komputerem stało się niezbędne. Przede wszystkim dlatego, że zdjęcia z aparatu zgrywamy ma dysk, którym często jest właśnie komputer. Dla mnie jest to przymus, ponieważ na ogół od razu muszę wysyłać do Polski część materiału. Poruszanie się z laptopem okazało się jednak wyzwaniem, bo nie było na rynku modeli dedykowanych do podróży. Wszystkie, które sprawdziłem były albo za delikatne, albo za ciężkie, albo ze słabą matrycą. Wymagały szeregu kompromisów, a współczynnik przemęczenia względem uzyskanego efektu był wyjątkowo niski. Pomijając rozliczne walory użytkowania, dostawałem nie raz rozstroju nerwowego. Gdyby same się nie psuły, dobiłaby je moja pięść. Nie nadawały się do pracy. Sytuacja była awaryjna, bo jedynym sensownym rozwiązaniem był Macbook, ale od samego początku odrzucał mnie ceną i matrycą Retina – wystarczającą do oglądania filmów, ale fatalną do pracy.
Sytuacja wydawała się beznadziejna do momentu, kiedy na targach foto/wideo w Łodzi, przez przypadek przyuważyłem nieznaną mi firmę produkującą komputery. To była kwestia spojrzenia na parametry, dotknięcie i… miłość od pierwszego wejrzenia.
Jak to więc się stało, że laptop przeżył wypad do Rumunii? Przede wszystkim jest dedykowany do podróżowania po świecie, w czym pomagać ma magnezowa, lekka obudowa. Jest cienki, waży niewiele i mieści się w każdej torbie i plecaku fotograficznym, a dodatkowo ma mały zasilacz.
Jest to adekwatny i optymalny komputer również ze względu na bebechy. Choć w czasie, kiedy pojawiał się na rynku nie miał wielkiej konkurencji, to od początku był narzędziem przeznaczonym dla fotografa. Posiada matową matrycę i kartą graficzną dedykowaną do fotografii 16GB. Ma procek i7, 64GB RAM i dwa twarde dyski SSD. Moc pozwala mu równocześnie prowadzić kilka obciążających go procesów, a mimo to nie dostaje zadyszki. Słowem: jest rzetelny i bezawaryjny więc trwaj przygodo! Dość powiedzieć, że poza setkami tysięcy zdjęć, widział również cały proces twórczy powstawania dwóch moich książek.
Ta długodystansowość, odporność i wytrzymałość są jego najlepszą reklamą, więc warto teraz uchylić rąbka tajemnicy – co to jest Hyperbook? I tu małe zaskoczenie. To Polska firma z siedzibą w Warszawie, która swoim „profilem produkcyjnym” prawdopodobnie bardziej wpisała się w świadomość „gamerów”. Firma w ramach swojej działalności tworzy różnego rodzaju platformy do grania. Sięga też jednak swoim rodowodem głębiej – do ery sprzed gier i laptopów, aż do momentu, kiedy tworzyła rozwiązania systemowe dla… polskiej armii.
To dziedzictwo tworzenia narzędzi dla wojska sprawia, że mój Hyperbook jest zaprojektowany i pomyślany na ekstremalne sytuacje. Oczywiście jest zbudowany z gotowych komponentów powstałych w Azji, niemniej jednak umiejętność ich dobrania i złożenia w całość to sztuka. Opatrzenie potem etykietą „Made in Poland” oraz Hyperbook powoduje, że oprócz zadowolenia rośnie we mnie etniczna duma. Wyobraźcie sobie wspomniany wcześniej namiot biura prasowego na jednym z rajdów. Upal i zaduch. Kilkudziesięciu dziennikarzy z całego świata szuka miejsca z dobrym oświetleniem, by nie mieć refleksów na matrycy. Gdzieś między nimi siedzę ja. Zerkają mi przez ramię i podglądają zdjęcia które zrobiłem. Mogą je oglądać pod wszystkimi kątami, czytelne i klarowne. Mój komputer pracuje cichutko, podczas gdy w ich komputerach wiatraki i chłodzenie dostają szału. Oni rozpaczliwe szukają gniazdka, a ja polegam na długo pracującej baterii. Mój komputer odpala się po kilkunastu sekundach i zgrywa materiał w kilka minut, a oni… nie dowierzają. W koćcu pada pytanie. Co to za komputer? Odpowiadam: polski, cywilna wersja kompa dla armii NATO. Atmosfera się gotuje! Uwielbiam ludzi wkręcaą, ale czy to w stu procentach wkręt?
Od czasu, kiedy wsiadłem w posiadanie Hyperbooka, na polskim rynku nie pojawiło się wiele komputerów mobilnych, które są dedykowane fotografom czy grafikom. Dziś jest podobnie, a mój laptop wciąż się wyróżnia. Choćby ze względu na matrycę IPS, która wyświetla pełną paletę barw i jest matowa. Dzięki temu nic nam nie świeci w oczy i nic się nie odbija. Co więcej, taką matrycę możemy bardzo precyzyjnie skalibrować i zająć się profesjonalną pracą. Wspomniane bebechy z kolei pozwalają pracować na najcięższych plikach, z produkcją wideo włącznie.
Wszyscy moi znajomi, koledzy dziennikarze i fotografowie, których spotykam na świecie używają komputerów Apple’a. Dlaczego? Bo to komputery podróżnicze, z aluminium – lekkie i z mocną baterią. Hyperbook ma te same cechy, ale ma też matrycę IPS, której Macbook nie uświadczył. Dlatego nie zamierzam się z nim rozstawać. Niech mój długodystansowy test trwa!
W 2017 roku czeka Was 365 dni pełnych wspaniałych fotografii, które – mam nadzieję – zainspirują do wielu podróży i podejmowania nowych wyzwań. (więcej…)
facebook.com/JacekBoneckiPhotography
W sklepie możesz kupić wszystkie produkty
z mojej autorskiej kolekcji z autografem
i indywidualną dedykacją.